top of page
  • Zdjęcie autoraajacied

ORCZYKOWSKI: CHCIAŁBYM DOŻYĆ AWANSU I POWROTU DO DAWNEJ NAZWY

Zaktualizowano: 10 cze 2021


Maciej Orczykowski to człowiek, którego fanom piaseczyńskiej piłki nie trzeba przedstawiać. Fizjoterapeuta już od ponad 25 lat opiekuje się zawodnikami naszego klubu. Jak to się stało, że trafił do Piaseczna i spędził na naszych boiskach i w klubowym gabinecie niemal pół życia? Zapraszamy na wywiad!

 

Czym, w razie pożaru, gasi się przewody elektryczne?


MACIEJ ORCZYKOWSKI, FIZJOTERAPEUTA MKS-U PIASECZNO: W takich wypadkach przede wszystkim wyłącza się prąd.


Tak, ale kiedy odetniemy prąd, to można je gasić gaśnicą proszkową lub piaskiem.


No dobrze, ale co to jest za pytanie?


Pytam, bo skoro Związek uznał kilka lat temu, że strażak po kursie pierwszej pomocy ma większe kompetencje od dyplomowanego fizjoterapeuty, to może w drugą stronę też to działa.


Przypomnij, o co chodzi...


Jakiś czas temu Związek wprowadził przepis, precyzujący to, kto może pełnić opiekę medyczną podczas meczów piłkarskich. Na liście byli: lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni i wspomniany już strażak po kursie udzielania pierwszej pomocy, natomiast nie było fizjoterapeutów.


Aaa, o to chodzi. Rzeczywiście, było coś takiego. I to chyba całkiem niedawno. Ze dwa czy trzy lata temu. Interweniowaliśmy nawet w tej sprawie z Karolem Seligą. W końcu to my mamy praktycznie cały czas dostęp do zawodników, to my wiemy, kto się leczy z kontuzji, w jaki sposób otrzymuje pomoc i tak dalej, a tu nagle ktoś wymyślił, że fizjoterapeuta nie może sprawować opieki medycznej podczas meczu. Chodziło tutaj właśnie o tę umiejętność udzielania pierwszej pomocy, ale nadal nie rozumiem, dlaczego wówczas nas z tego grona wykluczono, skoro na studiach mieliśmy z tego zajęcia...


I podejrzewam, że trwały one trochę dłużej niż kurs udzielania pierwszej pomocy, który można przejść w kilkadziesiąt minut.


Znacznie dłużej. Jeżeli chodzi o zajęcia z pierwszej pomocy, to zależy, gdzie się je miało. Jeżeli chodzi o studium, to trwały one pół roku, a na studiach co najmniej tyle, a może i dłużej.


Kto wie, czy ten przepis nadal by nie obowiązywał, gdyby nie to, że rykoszetem dostał wówczas klub Romana Koseckiego, Kosa Konstancin, bo to tam sędzia nie chciał rozpocząć meczu, ponieważ opiekę medyczną miał na nim sprawować fizjoterapeuta.


Ja się z tym nie spotkałem. To znaczy na początku były z tym jakieś drobne problemy, ale tutaj w Piasecznie chyba nie zdarzyło się, żeby sędzia odmówił rozpoczęcia meczu i by trzeba było na szybko ściągać pielęgniarkę, karetkę albo lekarza.


W Polsce to chyba stały obrazek w wielu dziedzinach życia, że najpierw się coś wprowadza, a dopiero później zastanawia, czy to ma sens...


Każdy zespół, począwszy od ekstraklasy, a skończywszy na niższych ligach, ma w swoim sztabie fizjoterapeutów czy lekarzy. Trudno się jednak spodziewać, by na poziomie IV ligi na każdym meczu był to właśnie lekarz. Policz sobie, ilu byśmy ich potrzebowali w skali całego kraju... Chociaż na początku mojej kariery w Piasecznie, gdy była tu II liga, to lekarz był w klubie chyba raz w tygodniu, no i był również na meczach ligowych. Wtedy to był obowiązek. Natomiast teraz na meczach w wyższych klasach rozgrywkowych obowiązkiem jest karetka. Jest ona tylko zabezpieczeniem, bo ratownicy medyczni siedzą sobie w aucie, a na boisku wszystkie sprawy załatwiają klubowi fizjoterapeuci czy masażyści.


Jeszcze niedawno mogliśmy to oglądać podczas meczów GOSiRek w ekstralidze. Tam karetka była obowiązkiem. Dla klubu był to spory koszt, bo obecność karetki na spotkaniu ligowym to, jeżeli dobrze pamiętam, co najmniej 700 czy 800 złotych, a tak naprawdę ile razy się zdarza, żeby karetka była rzeczywiście potrzebna?


Przyznam się szczerze, że przez tyle lat pracy miałem takich sytuacji tyle, że wystarczyłoby palców u rąk, żeby to policzyć. No ale inna sprawa, że – nazwijmy to tak nieładnie – „materiał ludzki”, który biega teraz po boiskach, jest chyba coraz mniej odporny. Kiedyś nie spotykało się wielu kontuzji, które teraz są dość częste. Może dlatego tak rzadko trzeba było wzywać karetkę? Inna sprawa, że teraz sport jest pod dużą presją – nie tyle ze strony ustawodawców czy Związku, ile pod presją rodziców. Ludzie są spokojniejsi, gdy obok boiska stoi karetka. Tak „w razie czego”.


Skoro już wspomnieliśmy o „materiale ludzkim”, to nie jest tak, że nie dość, że jest mniej odporny, to jeszcze mniej sprawny pod kątem koordynacyjnym, ogólnorozwojowym?


Zadam ci pytanie: co robiłeś, gdy byłeś dzieckiem?


Grałem z kolegami z podwórka w piłkę, wspinaliśmy się na drzewa, wymyślaliśmy sobie różne – czasami dziwne i nie zawsze bezpieczne – zabawy...


No właśnie, cały czas byliście w ruchu. Ale spójrz na to tak: teraz dziecko idzie do szkoły, po szkole ma jakieś zajęcia dodatkowe – i to nie treningi piłkarskie, tylko jakieś korepetycje z języka obcego, jakieś zajęcia informatyczne i tak dalej. To wszystko zabiera czas. Dziecko wychodzi z domu przed 8.00, wraca po 17.00, później przyjeżdża do klubu, gdzie trenuje godzinę czy półtorej godziny, wraca do domu, odrabia lekcje i tak dalej. I co? Powiesz rodzicom: „Zrezygnujcie z angielskiego, zrezygnujcie z innych zajęć i dajcie dzieciom więcej ruchu”? Ale fakt, nie da się ukryć, że dzieci znacznie częściej ćwiczą teraz kciuki i palce wskazujące przed konsolą czy komputerem... Dla niech to jest ciekawsze. My nie mieliśmy komputerów, nie mieliśmy smartfonów, więc spędzaliśmy czas na świeżym powietrzu. Prawdopodobnie dlatego byliśmy bardziej odporni na wszelkiego rodzaju urazy.


W zeszłym roku minęło panu 25 lat pracy w klubie. Kawał czasu. Jak to się stało, że trafił pan do Piaseczna?


To był kompletny przypadek. Pracowałem w uzdrowisku w Konstancinie i był tam taki doktor Kwiatkowski, który znał się nie tyle z ówczesnym prezesem FC Piaseczno, panem Sylwestrem Cackiem, ile z kierownikiem drużyny. To właśnie on zapytał, czy nie zająłbym się piłkarzami, bo klub właśnie zrezygnował ze współpracy z poprzednią opieką medyczną. Zgodziłem się. Praca była jednak podzielona na mnie i jeszcze jedną osobę, bo ja nie byłem wtedy w stanie w pełni dostosować się do klubowych potrzeb. Oprócz mnie był jeszcze jeden masażysta, człowiek z Warszawy, ale po paru miesiącach Piaseczno się z nim rozstało.


Później miał pan roczną przerwę w pracy w klubie, bo poszedł pan do Gwardii Warszawa.


W sezonie 1994/1995 FC Piaseczno miało ogromne szanse na wejście do ówczesnej I ligi, czyli dzisiejszej ekstraklasy. Wchodziły dwie drużyny, a nasz klub zajął w lidze 3. miejsce. Zabrakło niestety pieniędzy i wszystko się posypało. Właściwie cały zespół, łącznie z trenerami, przeszedł wówczas do Polonii Warszawa. Dla mnie niestety zabrakło tam miejsca, ale trener Grzegorz Bakalarczyk załatwił mi fuchę w Gwardii Warszawa. Spędziłem tam sezon, ale ponieważ tam też było różnie...


Jak była wówczas odbierana Gwardia? To był klub, którzy kojarzyło się z milicją, a pan był tam na początku wolnej Polski.


Iwan, jakie początki? To był 1995 czy 1996 rok...


Od 1989 roku to raptem parę lat. Wciąż początki.


Bez przesady. Ale wracając do głównego wątku: spędziłem tam rok, ale ponieważ w klubie było różnie, zwłaszcza pod względem finansowym, postanowiłem, że dam sobie z tym spokój. Zresztą myślałem wtedy, żeby w ogóle zrezygnować z piłki nożnej. Potrwało to chyba z pół roku. Później zorganizowano w Piasecznie spotkanie byłych zawodników drugoligowego FC z chłopakami, którzy aktualnie grali w klubie. Drużyna po roku mogła bowiem zagrać ligę niżej. Piaseczno wystąpiło wtedy w III lidze, a trenerem był taki zawodnik, który nazywał się Milewski. Nie był to oczywiście ani Mariusz, ani jego tata, tylko Artur Milewski, pochodzący chyba spod Jeleniej Góry. Prowadził to wspólnie z Markiem Zubem. Przyjechałem na ten mecz, no i tak wyszło z rozmowy, czy może bym nie wrócił. Później klub wrócił do mnie z konkretami już w zimę, zaraz po rundzie jesiennej. Gdy wracałem z Gwardii była tu III liga, sponsorowana przez Hydroplast. I tak to się zaczęło.


Pół życia w klubie.


Troszeczkę mniej. Ale rzeczywiście, prawie pół życia.


Jak przez ten czas zmieniał się klub? Kiedy było najlepiej, a kiedy nachodziły pana myśli, czy nie rzucić tego w cholerę i nie siedzieć już na tych meczach?


Mecze były tylko w soboty i niedziele. W tygodniu trzeba było co prawda czasami zrezygnować z pacjentów, żeby przyjść do klubu, ale tak się to jakoś składało, że można to było pogodzić. Nie byłem tu zresztą codziennie. Zazwyczaj były to trzy, maksymalnie cztery razy w tygodniu, no i do tego oczywiście mecze w weekendy. Zajęcia zaczynały się tu przeważnie koło 17.00, bo tak pasowało zawodnikom i trenerom, no i właśnie wtedy się pojawiałem. A jeśli chodzi o weekendy, musiałbyś o tym porozmawiać z kobietami mojego życia. One by ci sporo opowiedziały, jak to wyglądało...


Często zdarzały się kłótnie?


Ja zawsze mówiłem: „Widziały gały, co brały”. Fakt faktem, jeżeli chodzi o początki z moją poprzednią partnerką, to wtedy jeszcze nie pracowałem w klubie, nie zajmowałem się piłkarzami, ale kolejna już wiedziała, kogo bierze. A wracając do pytania o to, jak się zmieniał klub, to wiadomo, że wiele zależy od finansów. Gdy byli sponsorzy, to i w klubie było znacznie lepiej. Kiedyś klub był również dużo bardziej finansowany przez miasto, a przez długie okresy był właściwie finansowany wyłącznie przez miasto. Miasto nie było wtedy właścicielem obiektów, więc i dotacje były dużo większe, bo część pieniędzy szła na utrzymanie murawy, budynku klubowego i tak dalej. Składki członkowskie stanowiły wtedy jedynie jakiś skromny procent całego budżetu. Wszystko, niestety, zawsze sprowadza się do pieniędzy. Gdy one były, to i graliśmy w wyższych ligach. Czy za Cacka, czy kiedy sponsorem był Hydroplast, czy później Wella, aż do ostatniej III ligi, w której graliśmy za czasów Wojteckiego. Dopóki są finanse, to jest bajka. Można lepiej płacić piłkarzom, sprowadzać zawodników ogranych w wyższych ligach, ale jak kaska się kończy, to wszyscy odchodzą... Inna była też mentalność. Za czasów II ligi w Piasecznie grała „armia zaciężna”, ludzie ściągnięci z całej Polski – i trzeba przyznać, że grali naprawdę nieźle. Ale już po moim powrocie do klubu, gdy udało się paru z nich ściągnąć z powrotem do III ligi, nie wyglądało to tak dobrze. Nie wiem, czy zabrakło im chęci, zaangażowania, czy czegoś innego, ale skutek był taki, że z tej III ligi z hukiem spadliśmy... IV liga była już oparta niemal wyłącznie na naszych zawodnikach, więc wyglądało to różnie. Czasami brakowało naprawdę niewiele, jakichś 2-3 bardziej doświadczonych, ogranych w wyższych ligach piłkarzy, żeby bić się o awans, czasami bywało nieco gorzej. Ale wcale nie wydaje mi się, że mieliśmy wtedy słabych zawodników. W Piasecznie była bardzo utalentowana młodzież, wszystkie roczniki grały w najwyższych klasach rozgrywkowych, tyle że wszystko się jakoś rozłaziło, gdy ci chłopcy wchodzi w wiek seniora... Po części była to wina samych zawodników, bo niektórym woda sodowa uderzała do głów i nawet nie odchodzili, by szukać sobie innych klubów, ile po prostu rezygnowali z futbolu, ale po części była to również wina klubu, który nie był im w stanie stworzyć odpowiednich warunków, by tu zostali. Ale generalnie w Piasecznie mieliśmy przez te lata mnóstwo utalentowanej młodzieży i wielu zawodników można miło powspominać. Artur Matusiak, Tomek Górski, którego syn zaczyna już kopać piłkę, „Megan”, czyli Wojtek Cygan... Było wielu zdolnych chłopaków. I byli to ludzie z Piaseczna, którym trudno było zarzucić brak zaangażowania. No i mieli też inny charakter. Po tylu latach brakuje mi tu czasami tego piaseczyńskiego charakteru. Kiedyś, gdy miejscowi zawodnicy wychodzili na boisko, zostawiali na nim wszystko, gryźli trawę od pierwszej do ostatniej minuty. A teraz to różnie z tym bywa...


To kwestia wychowania? Trenera?


Myślę, że tu nie chodzi o trenerów. To kwestia charakteru. Kiedyś było wśród zawodników więcej silnych osobowości, ludzi mocniej związanych z miastem i klubem. Gdy do Piaseczna przyjeżdżał jakiś przeciwnik, nie do pomyślenia było przejście obok meczu. Piłkarze zostawiali na boisku całe zdrowie, całe serce. Gdy coś nie wyszło, to schodzili z boiska tak wkurzeni, że tę wściekłość widać było w ich oczach.


Wspomniał pan o finansach. Opieka medyczna to akurat dobra fucha, bo nawet jeśli w klubie brakuje pieniędzy, to fizjoterapeuta musi mieć zapłacone, bo bez niego sędzia nie rozpocznie meczu.


Haha to prawda. Nawet można tak trochę w formie anegdoty zażartować, że mógłby przyjść prezes i powiedzieć: „Za co ja ci płacę, skoro ty nic nie robisz?”. Bo rzeczywiście bywają okresy, że przychodzę do klubu, przesiedzę ten czas, który mam wpisany w grafik, przesiedzę ileś godzin na boisku, gdy podczas meczów nic się nie dzieje, bo czasami w ciągu dnia, a nawet całego weekendu, zdarza się, że ani razu nie trzeba interweniować... To tak, jakbym rzeczywiście siedział bezczynnie. Ale uwierz mi, że jak sobie posiedzę tak cały weekend, od 10.00 do 18.00 czy 20.00, to wracam do domu tak wypompowany, że wszyscy się dziwią. No bo jak to, nic nie robię, a jestem zmęczony? Zresztą Iwan, sam mi wiele razy mówiłeś, że się lenię, a kasa leci.


Ale to tak w żartach. Z czystej sympatii.


Tak, w żartach... Faszysto jeden... Ale to nie jest tak lekko i przyjemnie. Niby nic nie robisz, ale cały czas musisz być skupiony, musisz widzieć, co się dzieje na boisku, żeby w razie czego, gdy sędzia da znak, szybko zainterweniować. Tutaj przypomnę, bo przepis obowiązuje od dawna, a wielu kibiców czy rodziców nadal ma o to do fizjoterapeutów pretensje: my nie możemy samemu wejść na boisko. Zawsze sygnał do interwencji musi dać sędzia. A kiedy wbiegasz na boisko, musisz być przygotowany na wszystko: czy to zasłabnięcie, złamanie, lejąca się krew... Natomiast w gabinecie różnie to bywa: są dyżury, kiedy nie pojawia się u mnie żaden zawodnik, a są dni, gdy pod drzwiami tworzą się kolejki.

Jaka była najgroźniejsza sytuacja, z którą spotkał się pan na piaseczyńskich boiskach?


Oj, to było dość dawno temu. Bo rozumiem, że jakichś skręceń, skaleczeń, zerwanych więzadeł czy złamań nie zaliczamy do tych naprawdę groźnych sytuacji? Tym bardziej, że nie mam takich odruchów, że mdleję czy wymiotuję na widok krwi albo skręconej kończyny. Do tych spraw trzeba podchodzić z zimną krwią, nie może być tak, że stajesz i nie wiesz, co masz zrobić. Wszystko trzeba robić na chłodno – to jest najważniejsze w tej pracy. Natomiast co do najgroźniejszej sytuacji, to zdarzyła się ona dość dawno temu, jeszcze na „Saharze”, czyli w miejscu, gdzie dziś jest sztuczne boisko. Podczas meczu, rozgrywanego w strasznym błocie, dwóch zawodników skoczyło do górnej piłki i albo zderzyli się głowami, albo jeden z nich uderzył drugiego łokciem. Chłopak już w powietrzu stracił przytomność i spadł bezwładnie na ziemię. Wtedy wyglądało to naprawdę groźnie, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Przyjechała karetka, zabrała go do szpitala, a po badaniach okazało się, że doszło jedynie do lekkiego wstrząśnienia mózgu. Na boisku natomiast bardzo ważna jest błyskawiczna ocena tego, co się stało. Czasami zawodnik – nawet w przypadku poważniejszej kontuzji – ma tak podniesiony poziom adrenaliny, że zapewnia, iż wszystko jest z nim w porządku, bo w pierwszym momencie nie czuje nawet, co się stało. Dopiero później, jak wszystko z niego zejdzie, zaczyna się problem. Właśnie dlatego trzeba być na takie sytuacje uczulonym. Miałem też taki przypadek, chyba ze 2-3 lata temu, że chłopak z rocznika 2004 biegał, biegał, a w pewnym momencie „odcinało mu prąd” i gość padał na murawę, nawet bez żadnego kontaktu z rywalem. Wcześniej można było takie sytuacje skonsultować z rodzicem, ale teraz od razu wzywa się karetkę, bo w takich przypadkach bywa różnie... U tego chłopaka było tak, że przyjechała karetka, zabrała go, wrócił po miesiącu do treningów, meczów i... znowu go „odcięło”. To naprawdę wygląda dziwnie, nawet strasznie, bo dzieciak biegnie i nagle pada...


Jakaś ukryta wada serca, przeoczona podczas badań?


Nie, tutaj na szczęście powód był prozaiczny: chłopak był alergikiem, tylko dostawał na to lek, który przeszkadzał mu w uprawianiu sportu. Gdy odstawiono ten lek i przepisano mu inny, to znów zaczął grać i gra do dziś bez żadnych problemów. Musiał mi tylko przynieść pismo od lekarza, że ten zezwala mu na grę, bo w innym przypadku nie pozwoliłbym mu wejść na boisko. A mam do tego, jako opieka medyczna podczas meczów, prawo. Mogę podejść do sędziego, wytłumaczyć, jaka jest sytuacja, a ten najprawdopodobniej nie dopuściłby zawodnika do gry, nawet jeśli piłkarz miałby aktualną pieczątkę w swoich badaniach w klubie.


Zdarzali się u nas symulanci? Tacy, którzy notorycznie udawali, że coś ich boli, żeby pieniądze się zgadzały, a nie trzeba było się wysilać? A może to nie ten poziom finansowy na robienie takich numerów?


Nigdy nie zaglądałem zawodnikom w kieszeń, bo i nigdy nie obchodziło mnie, który ile zarabia, ale nie, nie zdarzali się tacy. Takich symulantów, o których mówisz, chyba nigdy tu nie było. Powiedziałbym nawet, że bardziej szło to w drugą stronę i byli tacy, którzy udawali, że ich nie boli. Był w drużynie ten piaseczyński charakter i jak zawodnicy wychodzili na boisko, to zostawiali na nim całe zdrowie, całe serducho.


Plusem tej pracy jest to, że zna pan wszystkie roczniki, od najmłodszego po seniorów. Który rocznik był w Piasecznie najlepszy?


Bez przesady, tych najmłodszych jeszcze nie znam, choć już coraz więcej zawodników kojarzę, przynajmniej z widzenia. Aczkolwiek nawet z rocznika 2010 praktycznie już wszystkim znam, podobnie jak z 2011, w którym trenuje mój syn. A który rocznik był najlepszy? Bardzo dobry był rocznik 1982/1983, później była dość spora przerwa, choć całkiem niezłym rocznikiem był 1986/1987, no ale patrząc na same statystyki, to najlepszy był chyba rocznik 1990 trenera Zygmunta Ocimka, z którego mamy paru zawodników, grających do dziś po ekstraklasach i pierwszych ligach. Wiadomo, że część tych chłopaków przyszła do nas w wieku 14, 15 czy 16 lat, ale i spośród stuprocentowych wychowanków też paru zawodników pograło wyżej. A później znakomitym rocznikiem był 1998 trenera Jarosława Ludwiniaka, z którego też paru chłopaków zagrało na wyższym poziomie, choć wcześniej bardzo fajnie patrzyło się także na rocznik 1995, którym opiekował się trener Arkadiusz Modrzejewski. Choć do nich pasowałoby to, co wcześniej ci powiedziałem: oni bardzo się starali i grali tylko do pewnego momentu. Później przyszedł okres, gdy ci chłopcy zaczęli już mieć inne zainteresowania i wszystko zaczęło się rozlatywać.


Którzy zawodnicy najbardziej zapadli panu w pamięć przez te 25 lat pracy? Którzy byli najbardziej utalentowani?


Pamięta się tych, którzy grają najwyżej, czyli teraz choćby Michał Żyro czy Maciek Jankowski, zawodnicy ekstraklasowi. Był rocznik 1990 trenera Zygmunta Ocimka, rocznik dość szczególny, z którego paru chłopaków do dziś gra na jakimś poziomie, powiedzmy, centralnym. Z dawnych czasów to wiadomo, że mógłbym wymienić większość ówczesnych drugoligowców, czyli dzisiaj powiedzielibyśmy: pierwszoligowców. Zresztą spora część z nich do dziś funkcjonuje w poważnej piłce, bo Piotr Stokowiec jest trenerem w Lechii Gdańsk, a Marek Zub pracuje na Łotwie. Trochę boli jednak to, że było też wielu zawodników, którzy mieli ogromny potencjał, ale go nie wykorzystali. Głównie przez głowę. A raczej to, co mieli w głowie. Skończyli na grze w juniorze starszym, czy nawet jeszcze wcześniej.


A propos trenerów. Z którymi szkoleniowcami najlepiej się panu pracowało?


Mnie się dobrze pracowało ze wszystkimi trenerami. Generalnie mamy takie zadania, że ani ja nie wchodzę im w drogę, ani oni mi, więc łatwiej o dobrą współpracę. A sporo ich się przez ten czas przewinęło, począwszy od trenera Milewskiego, przez Zuba, Bakalarczyka, Kasztankiewicza, Ocimka, Modrzejewskiego i wielu, wielu innych. Parę stron by wyszło, gdybyśmy mieli każdego powspominać. Ale ze wszystkimi mi się dobrze pracowało.


Z prezesami też?


Zadajesz bardzo drażliwe pytania. Różnie to bywało, ale myślę, że gdyby było tak źle, to nie pracowałbym tu przez ponad 25 lat. I na tym pozostańmy.


Po tylu latach w klubie to wciąż pana praca, czy jednak już bardziej pasja? I ile traci pan na tym, że w soboty i niedziele jest pan na meczach, zamiast przyjmować ludzi w prywatnym gabinecie?


Przestań, w soboty i niedziele nie pracuję w prywatnym gabinecie. No co ty? Ale to wciąga. MKS zawsze będzie moim klubem, a ci zawodnicy – praktycznie moimi dziećmi. Spójrz na tych najmłodszych. Dla nich mógłbym już być dziadkiem, skoro trenują u nas chłopaki Tomka Górskiego, Michała Chałupki, Łukasza Kani... Izak też chyba trochę u nas kopał... To już drugie pokolenie, którym się opiekuję. Niedługo będę musiał się żegnać, bo jednak kiedyś człowiek będzie musiał przejść na emeryturę, prawda?


Mam wrażenie, że u pana życie zaczęło się po pięćdziesiątce. Weźmy chociaż ten skok na bungee...


To był prezent od moich córek. Niesamowita przyjemność. Sprawiło mi to ogromną frajdę. To było w Szwajcarii, skakałem tam z takiej wielkiej tamy, 220 czy 230 metrów nad ziemią. Coś fajnego. Naprawdę polecam. Jeżeli chodzi o przygotowania do skoku, to obejrzałem sobie parę razy na YouTube, jak to wygląda, jak ludzie z tego miejsca skaczą. Kiedy już byłem na miejscu, to mimo tych wszystkich wrzasków byłem spokojny. Podszedłem do tego tak, jakbym wbiegał na boisko. Wszedłem na platformę, zapięli mnie, skoczyłem i tyle. Ale frajda jest niesamowita. Sam ten lot jest wspaniałym uczuciem.


A moment szarpnięcia?


Uwierz mi, nie ma tam jakiegoś wielkiego szarpnięcia. To jest dość rozciągliwa guma, bo gdyby było inaczej, to szarpnięcie skończyłoby się tak, że nogi zostałyby ci w uprzęży, a reszta ciała wylądowałaby na ziemi. Nie ma żadnego szarpnięcia. Jest takie fajne uczucie spowalniania, bo guma rozciąga się tylko do pewnego momentu, a później znów wystrzela cię do góry. I tak parę razy, choć za każdym razem te „bujania” są coraz mniejsze. A tam, gdzie ja skakałem, nie ma tak, że opuszczają cię na ziemię. Spuszczają ci coś w rodzaju wyciągu, taki grzybek, a ty musisz się nieco podciągnąć, zapiąć w pozycji poziomej, a oni cię wciągają z powrotem na górę. Coś wspaniałego.


Kiedy powtórka? A może teraz jakiś skok ze spadochronem?


Powtórka miała być już w tym roku, ale nie za granicą, tylko w Polsce. Miałem skakać z komina. Są dwa bardzo dobre miejsca: w Szczecinie i jeszcze gdzieś, nie pamiętam już gdzie. W jednym miejscu skacze się z 230, a w drugim chyba 250 metrów. Niestety, na razie się nie udało, ale zobaczymy, co będzie. A ze spadochronem już skakałem. To nie to samo... Tam skacze się, jak ja to nazywam, z „garbem”, z instruktorem na plecach. Też jest to fajna rzecz, bo jak wyskoczyliśmy z samolotu to przez chwilę sobie polataliśmy, a jak spadochron już się rozłożył, to instruktor zapytał, czy opadamy normalnie, czy jeszcze coś porobimy. Zrobiliśmy parę „zawijasów”, ale to nie jest to...

Ma pan już jakieś plany na emeryturę?


Zastanawiam się. Mam syna, który we wrześniu skończył 9 lat, więc myślę, że przejście na emeryturę jest jeszcze niemożliwe. Trzeba go przecież wychować, utrzymać i tak dalej. Wszystkim mówię, że pójdę na emeryturę, ale na to się chyba nie zanosi. Sfiksowałbym, gdybym nie miał co robić. W zeszłym roku byliśmy na kwarantannie i myślałem, że dostanę świra, bo trwało to co prawda tylko tydzień, ale dostawałem fioła, że nie mogę wyjść. Nie wiem... Niektórzy mówią, że jestem pracoholikiem.


Albo bardzo pan lubi pieniądze.


Czy ja wiem? To raczej kwestia odpowiedzialności. Pieniądze to jakieś zabezpieczenie. Dobrze jest czuć, że wystarczy ci od pierwszego do pierwszego, a jeszcze lepiej, gdy wiesz, że masz jeszcze coś „na wszelki wypadek”. Czy to jest pracoholizm? Czy to jest miłość do pieniędzy? Nie wiem. Nazwij to, jak chcesz. Ja nie lubię martwić się o to, że jak zacznie przeciekać mi dach, to nie będę miał środków finansowych, żeby zatkać tę dziurę.


Od pewnego czasu ma pan już nowy prywatny gabinet.


Tak. Funkcjonuje od poniedziałku, od 4 stycznia. Już prawie dwa miesiące.


Ma pan tam jakieś lepsze warunki niż w klubie? Jakieś lasery, ultradźwięki i inne takie cuda?


Jaki nowoczesny sprzęt? Mam leżankę, nową matę, parę piłek, parę beretów, obciążników i tyle. To, o czym mówisz, to fizykoterapia. Na to potrzeba nie tylko pieniędzy bo sprzęt jest bardzo drogi, zwłaszcza ten rehabilitacyjny, a ja – jak sam powiedziałeś – bardzo lubię kasę...


Wiedziałem, że na koniec muszą być jakieś złośliwości.


Nie złośliwości. Nie mam tak dużego gabinetu, żeby go odpowiednio wyposażyć w to i owo, a poza tym to jest gabinet na indywidualną pracę z pacjentem. Nie jest tak, że umówię na jedną godzinę trzy czy cztery osoby i podłączę je pod różne urządzenia. To zupełnie inna praca. Ale myślę, że nie będzie źle.


Czego można panu życzyć? Kolejnych 25 lat w klubie?


Przestań, nie dożyję. Ale chciałbym dożyć dwóch rzeczy: awansu i powrotu do dawnej nazwy, do KS-u Piaseczno...

707 wyświetleń

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page